wstecz Autobiografia  okazji 70-lecia urodzin o. archim. Romana Piętki powrót do strony głównej

 

<<<wstecz [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] dalej>>>
 

Czas pomija miejsca, które wspominamy.

Quod non est in actis, non est in mundo.

 

Trzeba koniecznie wspomnieć, że 2 lipca 1963 roku na Przełożonego generalnego Marianów (w skrócie: generała) został na kapitule generalnej wybrany Jego Ekscelencja ks. bp Czesław Sipowicz (fot. sipowicz), Białorusin, obrządku wschodniego, prowadzący misję wśród greckokatolickich Białorusinów na Zachodzie, przełożony klasztoru Marianów wschodniego obrządku w Londynie. A wcześniej dwie kadencje (od śmierci bł. Jerzego do roku 1933 i drugi raz od 22 lipca 1939 do swojej śmierci 14 maja 1951 roku, (fot. buczys)) był generałem J. E. ks. bp Piotr Būčys, Litwin, współodnowiciel Zakonu Marianów, który w 1930 roku otrzymał konsekrację biskupią (fot. dejbner). Między tymi dwoma kadencjami generałem był od 21 lipca 1933 do 22 lipca 1939 o. archimandryta Andrzej Cikoto, Białorusin, też obrządku greckiego. Ta okoliczność dla Marianów zainteresowanych Wschodem Chrześcijańskim była mocną podporą psychologiczną. A taka była bardzo nam potrzebna!

Korespondowałem z o. Generałem jeszcze przed święceniami, ale nie jako z Generałem, lecz jako z marianinem o wspólnych zainteresowaniach. On przysyłał mi książki liturgiczne cerkiewne z Libreria Vaticana, z których do dziś korzystam, przezrocza, fotografie; też odpisywał na listy. Wiedział, że z o. Tomaszem odprawiamy Liturgie wschodnie w różnych ośrodkach duszpasterskich, (jest okres trwania Watykańskiego II Soboru Powszechnego; fot. sobor2, fot. sobor4, fot. sobor5). Gdy już zostałem kapłanem, otrzymałem od niego prawo birytualizmu (fot. birytualizm). W tym dokumencie zwróciło moją wyostrzoną uwagę wyrażenie: „dummodo ritum byzantino-slavum scite (!) didiceris”. Napełniło mnie ono lękiem! Mój Kościół stawia warunek: bylebyś obrządek bizantyjsko słowiański dokładnie znał. Czy ja znam obrządek? Czy znam go scite? I przypomniałem sobie, jak bł. Leonid Fiodorow nalegał, że my greckokatolicy musimy prześcignąć duchowieństwo prawosławne w znajomości, pielęgnacji obrządku, przylgnąć do niego duszą. Gdy będziemy go partaczyć, mówiąc kolokwialnie, nie przyczynimy się do poszerzenia Kościoła Katolickiego na dusze wschodnich wiernych nader przywiązanych do formy, a i łacinnikom nie będziemy zdolni pokazać jego piękna i tym ich wzbogacić. Wiedziałem jak duchowieństwo prawosławne tylko czeka, by nam wytknąć bezduszność, efekciarstwo. Od tego dnia kapłańskie modlitwy czyli, jak to się teraz nazywa, Liturgię Godzin, a wtedy Brewiarz, do tej pory odmawiam tylko z ksiąg cerkiewnych. Mam też brewiarz w języku łacińskim, ale czytam go w ramach czytania duchownego, bo tam jest piękny wybór tekstów patrystycznych, poezji w postaci Hymnów, a do tego po łacinie, który to język jest mi bardzo bliski: amicissimus. I na św. Jozafata (fot. jozafatKuncewicz), biskupa unickiego, 1966 roku w kaplicy w Lublinie na Weteranów odprawiłem z udziałem całej studenckiej wspólnoty mariańskiej swoją drugą prymicję (fot. prymicjeWschodnie), ale tym razem we wschodnim obrządku. Śpiewy wykonywali współbracia. I chociaż było to 40 lat temu, to jeszcze wczoraj (piszę ten tekst 24 listopada 2007 roku) ks. profesor Andrzej Szostek, rektor KUL, a wtedy mariański seminarzysta, bezbłędnie zaśpiewał wówczas  wyuczone Iże Chieruwimy.

         Po drugim roku filologii przez miesiąc wrzesień 1967 roku byłem w Lublinie, mieszkałem na Weteranów u państwa Tomeczków, tu marianie mieli stancję. I siostra Stanisława Andronowska, szarytka, od jakiegoś czasu mi znajoma, zaproponowała mi jazdę w okolice Białegostoku. Bo z Czarnej Białostockiej ksiądz (nie pamiętam nazwiska) uległ wypadkowi samochodowemu gdzieś w pobliżu Lublina i znalazł się tu w szpitalu. Gdy już mógł wrócić do domu, trzeba było mu asystować, by szczęśliwie dojechał. Miałem wolny czas, zgodziłem się pełnić funkcję konwojenta. Szczęśliwie dotarliśmy do Czarnej, zwiedziłem tamte okolice,  do Lublina postanowiłem wracać komunikacją oczywiście państwową trzymając się trasy jak najbliżej wschodniej granicy Państwa. Chciałem bowiem zajechać do Kostomłot, o których dowiedziałem się od seminarzysty WSD w Siedlcach, Henryka Paprockiego, wielkiego miłośnika Chrześcijańskiego Wschodu, obrządku i kultury cerkiewnej. I tak autobusem z wielu przesiadkami jechałem przez wioski i miasteczka wschodniej Polski. Siemiatycze, Hołowczyce, Horoszki, Polatycze, Dobratycze – jakoś dziwne wydały mi się te nazwy, pełne tajemnic, niepokoju, dreszczyku, bo i robiło się już ciemno, a ja w tych stronach pierwszy raz w życiu, jadę w nieznane. W Kostomłotach PGR z autobusu wysiadłem w ciemność, za mną wysiadł jakiś mężczyzna, pytam go, jak dojść do księdza unickiego. A to chodźcie ze mną – usłyszałem życzliwą odpowiedź. Potem dowiedziałem się, że był to Mikołaj Kurel, mąż p. Anny z d. Jedin, jednej z późniejszych moich wspaniałych piewczych. Na szczęście było pogodnie, sucho, polną drogą szliśmy i szliśmy. Nieznajomy już w wiosce podprowadził mnie pod bramkę prowadzącą do cerkwi i powiedział: Idźcie tą steżką, dom na prawo to plebania.

            Jakoś za kilka chwil znalazłem się w obszernej plebanii, spotkałem wysokiego, szczupłego mężczyznę, lat ok. 60-ciu, miał na sobie na spodnie wypuszczoną białą trochę przybrudzoną podkoszulkę z krótkimi rękawami (fot. dubno20). Leżąc na łóżku czytał prasę paksowską: Za i przeciw oraz Zorzę. Nie pamiętam jakimi słowami go przywitałem, powiedziałem kim jestem, pokazałem dowód osobisty i celebret. Zaproponował kolację, podziękowałem, że nie, i odprowadził mnie na nocleg na wioskę. Stukaniem w okno zbudził kogoś, przedstawił problem, i otrzymał odpowiedź negatywną. Później, później dowiedziałem, że to była p. Piotrowa (Zofia Prokopiuk), samotna szlachetna starsza pani, a ja ktoś obcy, stąd zrozumiałą dla mnie była jej decyzja. Poszliśmy więc dalej, jak się później dowiedziałem, na Sylznę do Prokopiuka Hnata. Tam gospodarz z żoną mnie przyjęli, poczęstowali chlebem swojskim i świeżym wieczorowym mlekiem. Spałem w oddzielnym pokoju pod pierzyną, na puchowej poduszce, na sienniku wypchanym słomą tak jak kiedyś u mamy w Ostrołęce. Była to na pewno sobota, chyba 2 września 1967 roku.

            Z rana poszedłem do plebanii. Ksiądz proboszcz już wstał, zamiatał mieszkanie, unosił się dość duży tuman kurzu i teraz za widna mogłem zobaczyć wnętrze domu. Powiedziałem, że chciałem odprawić Liturgię. A proszę, tu jest klucz od cerkwi, oto proskurki, a wino jest na żertwienniku – powiedział życzliwie. Z drżeniem, nabożeństwem, radością wziąłem do ręki klucz. Miał on ok. 30 cm długości, kowalskiej roboty, z żelaza, (ten sam używałem później przez 40 lat) ważył może 50 dkg. Otworzyłem bez trudności wielkie drewniane drzwi, wszedłem.

Z zapartym tchem chłonąłem wnętrze świątyni. - Taka sama jak w Warszawie na Pradze (ją wspominam, bo w niej bywałem najczęściej), taka, o jakiej  czytałem w literaturze cerkiewnej po rosyjsku! Z ikonostasem, tetrapodem, podświecznikami, całym wystrojem typowej cerkwi prawosławia rosyjskiego. Ale katolicka! Dreszcz ciepła przeleciał mi od stóp do głowy! Czy ja śnię? Nie, to prawda. Całowałem  podłogę pierwszy raz w życiu spotkanej cerkwi unickiej. Łzy radości... I po raz pierwszy w życiu odprawiałem w prawdziwej cerkwi, otwierałem i zamykałem "Święte wrota", wspominałem głośno w ekteniach Pawła VI, papieża rzymskiego! Łzami radości zmywałem cerkiewny kurz z każdej ikony i ustami wycierałem. Po wielekroć całowałem pochlapaną woskiem cerkiewnych świeczek drewnianą podłogę. To chyba ta cerkiew o jakiej marzyłem przez całe seminarium, o starej, drewnianej, zagubionej  wśród lasów, bagien i wód, aby w niej wraz z cerkiewnymi ludźmi - śpiewać przed ikonami Hospodi, pomiłuj. Pokochałem tę cerkiew od pierwszego wejrzenia.

O godzinie jedenastej ks. Proboszcz odprawiał z wiernymi obiednię, na której byłem obecny. Z wrażenia nie pamiętam, jak ją przeżyłem. Nie pamiętam obiadu, co robiłem do wieczora. Wiem tylko, że ks. Proboszcz poprosił mnie, czy nie przyjechałbym za dwa tygodnie na odpuście ku czci św. Nicefora (!) wygłosić kazanie . A potem dodał: A może też by ksiądz i Liturgię odprawił? (Był bowiem w czasie mego odprawiania i zauważył, że odprawiam tak jak on, tzn. w synodalnym obrządku, a nie po greckokatolicku). Ta propozycja przepełniła mnie szczęściem, ale tego po sobie nie pokazałem. Na nocleg poszedłem do swoich gospodarzy. W poniedziałek rano wróciłem do Lublina. 

Ks. Aleksander Pryłucki,

urodził się w Częstochowie 27 stycznia 1910 roku z ojca Jana i matki Marii z domu Wołkowa, małżonków Pryłuckich. Ojciec pochodzenia chłopskiego ze wsi Dokudów k/Białej Podlaskiej, matka z Witebska pochodzenia robotniczego. W 1915 roku wyjechał z matką do Homla. Ojciec był na froncie w armii rosyjskiej. W Homlu mieszkał do końca 1919 roku, uczęszczając do szkół rosyjskich. W tymże roku wracają do Polski i zatrzymują się u stryja, który był kierownikiem szkoły podstawowej w Rokitnie. Tu skończył piąty oddział szkoły rosyjskiej. W 1920 r. wracają na swoje dziesięciomorgowe gospodarstwo rolne do Ortela Książęcego k/Białej Podlaskiej Było ich oprócz rodziców pięcioro: trzech braci i dwie siostry. W 1924 r. umiera matka.

            W domu nauczył się alfabetu polskiego i poszedł do Dokudowa w 1921 r. do trzeciej klasy szkoły podstawowej. W roku następnym ukończył równocześnie czwartą i piątą klasę. U stryja w Rokitnie kończył klasę szóstą. Ojciec ożenił się ponownie z wdową, która zajęta synem z poprzedniego małżeństwa nie troszczyła się o Aleksandra i o jego rodzeństwo. Ojciec też nie chciał go kształcić. 14-letni więc chłopiec rzucił dom i poszedł za pastucha do sąsiadów. Pasł u nich krowy przez lato. W sierpniu 1925 r. przyjechał do Ortela ks. Bazyli Hrynyk, unicki kapłan z Przemyśla. Zwrócił uwagę na chłopca i wziął go jako wychowanka ze sobą. Kształcił się w Zboiskach k/Lwowa w gimnazjum redemptorystów do 1 stycznia 1928 r. Potem przez Pińsk trafił od półrocza do siódmej klasy gimnazjum w Drohiczynie n. Bugiem. W następnym roku złożył maturę z odznaczeniem. W 1927 r. umiera ojciec, macocha rzuca Aleksandra i jego rodzeństwo, wracając z synem na własne gospodarstwo. Cała piątka jest pozostawiona swemu losowi. Przebojem, dzięki pomocy dobrych ludzi, kształci się tylko Aleksander. Chciał obrać jakiś zawód i dostać się na uniwersytet. Ksiądz Hrynyk, który pomagał mu w kształceniu się, przypomniał młodemu maturzyście, iż jego życzeniem jest, aby został księdzem. Chcąc spłacić mu dług wdzięczności, jesienią 1929 r. Aleksander wstępuje do seminarium grecko-katolickiego w Przemyślu (fot. pryłucki, fot. pryłucki1). Po roku przenosi się do seminarium papieskiego w Dubnie na Wołyniu, prowadzonego przez jezuitów [(fot. dubno2): na tym zdjęciu stoi piąty od lewej, trochę głębiej, wysoki; (fot. dubno3): na tym zdjęciu stoi pierwszy od prawej; (fot. dubno5): na tym zdjęciu stoi piąty od lewej]. 17 kwietnia 1934 r. kończy seminarium i zostaje wyświęcony na księdza. Jako Podlasiak wraca na Podlasie, do diecezji siedleckiej. Pracuje jako wikary w unickich parafiach, między innymi w Ortelu Królewskim (fot. dubno18). Przed Kostomłotami był proboszczem w Pawłowie Starym (fot. dubno14, fot. dubno15, fot. dubno16, fot. dubno17). Opowiadał mi, że w maju dużo ludzi z Janowa jakąś ścieżką na proszczki (na przełaj) przychodziło nad wieczorem do cerkwi Pawłowskiej na majowe nabożeństwa. Dnia 22 sierpnia 1940 r. zostaje proboszczem unickiej parafii w Kostomłotach i odtąd jego życie łączy się z najnowszą historią parafii (fot. dubno22, fot. dubno23). Do listopada 1941 r. plebanię zajmowali żołnierze niemieccy, a ksiądz Pryłucki mieszkał w domu psałterzysty, który stał na parafialnym ogrodzie naprzeciwko ówczesnej remizy (teraz stoi dom Pomocy Społecznej) tuż przy drodze wiodącej do wioski. Przed opuszczeniem plebanii żołnierze własnym sumptem dokonali w niej najpilniejszych remontów jako rekompensaty za zajmowanie budynku. Po wojnie, 23 maja 1944 r. parafię zwizytował biskup administrator podlaskiej diecezji Czesław Sokołowski. Pokrzepił parafian kostomłockich jak i księdza Pryłuckiego, wysoko oceniając jego pracę duszpasterską. Z przygnębieniem przeżywa w akcji "Wisła" wysiedlenie parafian na północne Ziemie Odzyskane w 1947 r. Zostaje jednak w Kostomłotach i nadal prowadzi pracę w obrządku wschodnim, choć okoliczne parafie unickie i cały grecko- katolicki Kościół na południu Polski rozsypuje się. Była to jedyna w Polsce parafia unicka czynna w tym okresie. Na teren parafii przyjeżdżają repatrianci zza Buga i biedniejsze rodziny z okolic; wszyscy obrządku łacińskiego. Uczestniczą w unickiej Służbie Bożej. Z tego względu ks. Pryłucki wprowadza kalendarz gregoriański (fot. dubno21). Niedługo po wydarzeniach akcji "Wisła", 18 listopada 1947 r., parafię wizytował dziekan dekanatu terespolskiego ks. Roman Soszyński, który zapisał w protokóle powizytacyjnym: "Cerkiew wymaga remontu, dochodów parafia nie ma, bo wiernych wysiedlono w Olsztyńskie. Ziemia parafialna leży odłogiem".

Wciąż żył samotnie. Nie utrzymywał też żadnej pomocy domowej. Żył skromnie i ubogo. Utrzymywał się głównie z pracy w ogrodzie, uprawiając warzywa i sprzedając je okolicznym ludziom (fot. dubno21). Był przywiązany do obrządku greckokatolickiego i szczerze go kochał. Gdy po 1947 r. biskup siedlecki, Ignacy Świrski, proponował mu nauczyć się odprawiać po rzymsku i przejść z parafią na obrządek łaciński, odpowiedział: "Ekscelencjo, ja w greckim obrządku się urodziłem, wychowałem, wykształciłem, a teraz nie będę języka przekręcał na «saecula saeculorum»". Dzięki niemu przetrwała ta jedyna w Polsce parafia neounicka. Dbał o jedność i dobro nie tylko swojej wspólnoty parafialnej, ale i całej wsi. Pogrzeb ks. Przyłuckiego.

            Po pierwszej udanej wizycie w Kostomłotach wróciłem więc do Lublina. I znalazłem się w Kostomłotach powtórnie za dwa tygodnie na uroczystościach odpustowych. Odprawiałem obiednię, mówiłem kazanie. Ksiądz Proboszcz był z piewczyni. Było to moje pierwsze odprawianie w autentycznej cerkwi, z chórem, który wszystko śpiewał rutynowo, pewnie, z wprawą. Nie pamiętam, czy w ton wygłaszałem kapłańskie teksty, sądzę, że nie zawsze, bo nie miałem wprawy i rutynowego zgrania się z zespołem śpiewaków. W zakrystii po Służbie przelotem jeden usługujący starszy pan (potem dowiedziałem się, że był to Maksym Kupryś, bratyczyk, fot. dzwony2), coś mi opowiadał o parafii i zakończył: Przychodźcie do nas na stałe. Odpowiedziałem zdawkowym uśmiechem. Potem był obiad w plebanii, który przygotowała p. Olga Nowik, sąsiadka Księdza z na przeciwka, z drugiej strony wałodrogi. Za wiele lat, gdy ona przeprowadziła się do Białej Podlaskiej, odkupiłem od niej siedlisko na parking, a jej dom mieszkalny wyremontowałem, i teraz pod nazwą  Stanica jest domem dla gości (poświęcił go J. Em. Ks. Kard. Józef Glemp, fot.). Pamiętam, że przyszły po odpustowym obiedzie dzieci (jeden chłopiec miał na imię Kola, a nazywał się Marczuk) i poszliśmy razem nad rzekę Bug. Tylko tyle pamiętam. W poniedziałek wróciłem do Lublina.

            W Lublinie rozpoczął się rok akademicki 1967/68, trzeci rok moich studiów filologii klasycznej. I wplotły się w świadomość Kostomłoty, i chociaż od myśli o nich uciekałem, chowałem się, zawsze mnie gdzieś znajdowały, zawsze o sobie natrętnie dawały znać. W pewnym czasie opisałem w liście mój kontakt z nimi Ojcu Generałowi, właśnie biskupowi Sipowiczowi. Opisałem w liście długim, ze szczegółami i nawet z propozycjami, jak bym tam pracował! Długo nie było z Rzymu reakcji na mój list. Studia szły, wkuwałem Iliadę Homera, oczywiście w oryginale, gramatykę historyczną i opisową obu języków, lektury, ćwiczenia, wykłady, kolokwia, egzaminy…

            Wczesną wiosną 1968 roku przyjechał do Lublina o. Prowincjał Leon Szeląg. W czasie rozmowy tajemniczo podpytuje mnie, czy nic nie wiem, czy czegoś się nie spodziewam, nie domyślam. Zaskoczyło mnie to i zapytałem, o co chodzi. A on pokazuje mi pismo ks. bpa siedleckiego, Ignacego Świrskiego, zawierające nominację mnie na wikarego kooperatora parafii unickiej w Kostomłotach, na życzenie Prefekta Kongregacji Kościołów Wschodnich, Kardynała Maksymiliana Fürstenberga. Zrobiło mi się gorąco, zaniemiałem. Nie pamiętam o czym dalej rozmawialiśmy, czy ojciec Prowincjał dał mi to pismo, czy nie, nie pamiętam. Studia szły dalej.

            W międzyczasie, nie pamiętam z czyjej podpowiedzi, pojechałem pociągiem poznać jedną parafię nad Bugiem na skraju terytorium diecezji siedleckiej. Z cerkwi prawosławnej utworzono tam parafię łacińską, jeszcze dawniej była tam oczywiście parafia unicka, ale aktualny kościół, to dawniejsza  cerkiew prawosławna, która została  wymurowana po kasacie unii. Proboszcz przyjął mnie życzliwie, pokazał cerkiew- kościół, ugościł. Do dziś jesteśmy w bliskich kontaktach, chociaż oczywiście pracuje on gdzie indziej. On dał mi z szopy na podwórku płaszczanicę, którą do dziś używa się w Kostomłotach, i cztery duże ikony na blasze, które też są w Kostomłotach. Te ikony to: Chrystus, Bogurodzica, św. Mikołaj i święci Konstantyn i Helena.

            W Wielki Wtorek 1968 roku, już jako wikary ekonom, lubelskim autobusem przyjechałem do Kostomłot wraz z Jankiem (Gajkiem?) i Mariuszem Szachnitowskim, którzy pomogli mi przetransportować bagaż: dwie ikony na blasze św. Mikołaja i św. św. Konstantyna z Heleną. Wiszą one teraz w Kostomłotach w kaplicy pod nowym domem . Do autobusu wyjechał po nas Hnat Prokopiuk.

            Ks. Aleksander Przyłucki, proboszcz, przyjął nas chłodno, nie był w dobrej dyspozycji. W plebanii było bardzo zimno, wszystkie drzwi pootwierane. Na stole stała zimna kiełbasa, chleb i sery. Oczywiście nikt nie miał na nie apetytu. Janek i Mariusz obejrzeli plebanię i cerkiew. Wrażenie jak najgorsze. Mariusz patrząc na mnie powiedział:

-         I ty masz tu być?!

Janek starał się optymistyczniej patrzeć. Mnie wziął serdeczny pesymizm. Odprowadziłem ich spać do pp. Kurelów i Hnata. Sami mieli najwcześniejszym autobusem zabrać się do Terespola. Trochę rankiem błądzili; poszli do Okczyna, a nie do Kostomłot PGR na przystanek. A dla mnie zaczęła się Strastnaja Siedmica!

W Wielki Czwartek po południu ks. Proboszcz wciąż nie jest w dobrej dyspozycji. A w obrządku cerkiewnym w tym dniu nad wieczorem, w Kostomłotach mówi się: jak bude smerkatysia, jest odprawiane bardzo uczęszczane nabożeństwo, Jutrznia wielkopiątkowa, której trzonem jest odpowiednim tonem czytanie przez celebransa dwanaście wybranych z czterech ewangelistów fragmentów o Męce Pana Jezusa ze śpiewaniem przez chór między tymi czytaniami pięknych antyfon drobiazgowo rozpracowywujących okoliczności cierpień Chrystusa. Tak w narodzie mówi się: Strasti. Uczestniczyłem (jeszcze jako seminarzysta i później też) w takim oratorium kilka razy w cerkwiach prawosławnych i to nawet z księgą w ręku, co wzbudzało zdziwienie u stojących koło mnie w cerkwi wiernych. Całe szczęście, że język starosłowiański liturgiczny poznałem wcześniej dość dobrze,  czytałem go jeszcze lepiej, a ceremonie znałem tylko z widzenia, nie z praktyki. Ale nigdy w życiu osobiście tej jutrzni nie odprawiałem. A tu widzę, że właśnie będę miał prymicje. Od rana w tenże Wielki Czwartek zawzięcie wertowałem księgę Służby strastnyja siedmicy, głównie pod kątem ceremonii. Więcej niż dobrze poznałem wcześniej język rosyjski na tyle, że dobrze rozumiałem książkę napisaną po rosyjsku Ustaw  Nikolskiego (autor). Wydanie jej szóste miało miejsce w Petersburgu w 1900 roku, a ja miałem reprint zrobiony w Grazu (Austria) w 1960 roku. Miałem ją właśnie od Ojca Generała z Rzymu. A w niej jest drobiazgowo opisana każda ceremonia cerkiewna. Służyła mi przez cały mój czterdziestoletni pobyt w Kostomłotach i na pamięć wiedziałem co, na której stronie się znajduje.

Odprawiliśmy z piewczyni tę właśnie Jutrznię, na drugi dzień Wieczernię (nieszpory) z wyniesieniem płaszczanicy o godzinie 13.00. Nie pamiętam jak przeszła Wielka Sobota, Jutrznia paschalna (Zautrenia) o godzinie 24.00 na Wielką Niedzielę, jak pierwszy dzień Świąt. O ile pamiętam w drugi dzień, Paschalny Poniedziałek, odprawiał, zdaje mi się, ks. Proboszcz. Przez te wszystkie dni dużo spowiadałem, dobrze, że umiałem na pamięć formułę cerkiewną rozgrzeszenia, nie mówiąc o Mszy świętej, którą umiałem odprawiać perfekt. Oczywiście później, później sympatyczni starsi ludzie wielu drobiazgów mnie nauczyli. Na przykład: w czasie ceremonii pogrzebowych, gdy już trumnę z ciałem wpuści się do dołu, ksiądz łopatą na każdej ścianie dołu kreśli krzyż odmawiając formułę: Pieczatujetsia hrob siej do wtoraho priszestwija Christowa wo imia Otca, i Syna, i Swiataho Ducha, amiń. I chyba w czasie pierwszego pogrzebu w Kostomłotach, wymawiając tę formułę, zły akcent postawiłem na słowie pieczatujetsia. Za kilka dni na wiosce spotyka mnie starsza babuszka (potem dowiedziałem się, że była to Olga Kupryś, żona Maksyma) i mówi: Batiuszka, treba kazaty: pieczátujetsia, a nie: pieczatújetsia. I takich fajnych lekcji miałem wiele. I za to byłem parafianom bardzo wdzięczny.

I tak minął Wielki Tydzień 1968 roku.

I tak, znowu wróciłem do Lublina zakuwać wyjątki gramatyki greckiej i łacińskiej.  Ale Kostomłoty już weszły mi w obieg krwi, w świadomość, w psychikę… prześladowały mnie.

 

<<<wstecz [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] dalej>>>
 

wstecz powrót do strony głównej